Dziś udamy się w zupełnie inne klimaty, niż podczas podróży po Islandii, na którą zabrałem Was ostatnio. Dziś nieco mroku! Klasyki w najpiękniejszym wydaniu! Czegoś, od czego swoją przygodę z hard rockiem i metalem zaczynało wielu ludzi! Wrzesień był miesiącem, w którym 50. urodziny obchodził jeden z najbardziej kultowych albumów! Czas ruszyć do roku 1968 i przenieść się do kraju słynącego z dosyć bogatej piwnej kultury, ale nie tylko….
What is this that stands before me?
Birmingham. Miasto przemysłowe. 1968 rok. To właśnie wtedy Anthony „Tony” Iommi, William „Bill” Ward, John „Ozzy” Osbourne i Terence „Geezer” Butler zakładają zespół, który daje początek nowej, nieco mocniejszej muzyce. 4 wybitne osobistości. Jak to często w życiu bywa, przypadek daje początek czemuś nowemu. Tony Iommi uległ wypadkowi, w którym stracił opuszki palców prawej ręki. Żeby grać dalej, skonstruował plastikowe nakładki na palce. Mimo to, gra na gitarze wciąż sprawiała mu zbyt wiele bólu, dlatego zmniejszył napięcie strun, strojąc gitarę niżej. W ten sposób zrodziło się, charakterystyczne dla zespołu, oryginalne brzmienie, które daje początek muzyce hard rockowo-metalowej. Ciężkie riffy, niskie dźwięki gitary oraz sekcji rytmicznej, dramatyczno-histeryczne wokale, ponure i mroczne klimaty – podsumować to wszystko można w dwóch słowach – BLACK SABBATH!
I am Iron Man!
Od samego początku zespół robi wiele zamieszania, nie tylko za sprawą nowatorskiej muzyki, ale również nietuzinkowych osobistości jakie wchodziły w jego skład. Charyzmatyczny frontman Ozzy Osbourne, którego nikomu nie trzeba przedstawiać i wielki kunszt muzyczny reszty muzyków sprawiły, że w 1970 roku premierę miały dwa pierwsze albumy. Te same, których 50. rocznicę obecnie obchodzimy, a które na zawsze zmieniły muzykę. Pierwszy album grupy, „Black Sabbath„, odniósł sukces w Wielkiej Brytanii w 1970. Zespół zaprezentował na nim surową i ciężką, jak na początek lat 70., odmianę rocka. Następny, „Paranoid” (też 1970), był wielkim sukcesem zarówno w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Mało kto w dzisiejszych czasach nie zna takich utworów jak „Paranoid” czy też „Iron Man”.
Dla wielu ludzi rozpoczął się wtedy nowy okres w dziejach muzyki. Tak jak i dla mnie, w momencie, kiedy pierwszy raz usłyszałem twórczość tej kapeli.
U piekielnych bram!
Chcąc jeszcze lepiej poznać i zgłębić fenomen Black Sabbath postanowiłem również sięgnąć po książkę. Jedną z osób, które tak jak ja fascynują się samą kapelą oraz jej dorobkiem, jest Mick Wall. Brytyjski dziennikarz muzyczny, autor, prezenter radiowy i telewizyjny. Opisywany jako „wiodący na świecie pisarz rockowy i metalowy”, którego kilka dzieł już miałem okazję z przyjemnością czytać. Wall napisał wiele biografii muzyków i zespołów, wśród których oczywiście nie mogło zabraknąć historii jednego z prekursorów tych muzycznych nurtów. Fajnie spędzony czas i sporo dobrego czytania przy całkiem niezłym piwie! Ale na tę przyjemność przyjdzie czas nieco później…
W książce znajdziemy liczne wypowiedzi muzyków i osób związanych z zespołem, a całość uzupełniają wkładki ze zdjęciami oraz obszerna dyskografia. Można tutaj znaleźć wiele historii o tym, jak wszystko się zaczęło: jak przebiegały kiedyś trasy koncertowe, w jakich realiach powstawała twórczość dająca początek muzyce metalowej. Jest tutaj naprawdę sporo interesującego materiału, do zapoznania z którym zachęcam. Muzyka to przecież nie tylko dźwięki lecące z głośników, ale i coś więcej!
And the road becomes my bride!
Wracając jednak nieco do samego zespołu, który ze wzrostem popularności, rosnącą liczbą koncertów oraz chęcią tworzenia, już w 1971 roku wypuszcza kolejny album – Master of Reality. Nowością na tym krążku jest zastosowanie akustycznych brzmień („Solitude”, „Orchid”). Z tego właśnie albumu pochodzi utwór, który swoim tytułem łączy muzykę owej kapeli z piwem, o którym opowiem lada moment! Wracając jednak jeszcze na chwilę do zespołu, warto podkreślić, że z każdym kolejnym albumem zespół rozwijał się coraz bardziej i wprowadzał nowe niuanse. W 1973, na albumie „Sabbath Bloody Sabbath”, było to zastosowanie syntezatorów w utworze „Who Are You?”. Z biegiem lat zespół rozwijał się coraz bardziej, pisząc kolejne świetne kompozycje w mrocznym i ciężkim klimacie, tak bardzo charakterystycznym dla ich muzyki. Utwory często były otwarte na inne style muzyczne i można było znaleźć tutaj sporo naprawdę niezłych utworów, utrzymanych nadal w mroczniejszych klimatach.
Pokusy życia codziennego i ciężki do opanowania frontman zespołu w połączeniu z narkotykami, alkoholem i wieloma innymi rzeczami tworzyły mieszankę wybuchową. Anegdot i historii jest masa, a sporo z nich omawianych jest we wspomnianej przeze mnie wyżej książce. Wszystko trwało przez lata. W 1979 roku z zespołu odszedł Ozzy, którego zastąpił Ronnie James Dio – kolejny wybitny wokalista. Pewna era w Black Sabbath dobiegła końca i nadszedł czas na nową i tak samo doskonałą twórczość.
Zespół z Ozzim w składzie, przez te wszystkie lata miał okresy lepsze i gorsze. Podobnie jak inne kapele nie uniknął też roszad. Siła, charakter oraz moc tej kapeli były jednak zawsze takie same. Były rozstania, powroty, a nawet reuniony po latach. Jedno pozostaje niezmienne – Black Sabbath inspiruje ludzi od dawna… I to nie tylko jeśli chodzi o muzykę!
Into The Void!
Z browarami bywa podobnie. Potrafią inspirować ludzi, mają wzloty i upadki. Czasem zdarzy się uwarzyć piwo, z którego samemu nie jest się w pełni zadowolonym. Zdarza się jednak, że taki trunek, choć nie odbija się wielkim echem na rynku, bywa naprawdę wyjątkowym!
To właśnie powyższy utwór łączy dzisiaj temat muzyczny oraz piwny.
W obecnym, szczególnie dziwnym i intensywnym nie tylko dla mnie roku, udało mi się trafić na piwo wybitne! Owoc kooperacji Browaru Nepomucen, Browaru Golem oraz palarni kawy Figa Coffee, wspieranych również przez Dżungla Cafe (szczególnie przy parzeniu kawy, która miała trafić do piwa).
Coffee Rye Stout – INTO THE VOID! – to o tym piwie mowa. Za każdym razem smakowało doskonale – poprawiało nastrój w gorszy dzień lub sprawiało, że dni dobre stawały się jeszcze lepsze! Było też nieodłącznym partnerem górskich wędrówek. Moje zamiłowanie do tego trunku było tak wielkie, że ekipa z Browaru Golem swego czasu twierdziła, że wypiłem co najmniej pół palety tego piwa z magazynu, gdy nie mogli się doliczyć kartonów. Piwo jest rewelacyjne, a jego siła tkwi w prostocie!
Codzienny, lżejszy stout, ciekawy smakowo, a przy tym nie wybitnie degustacyjny. Ciemny, kawowy, palony. Coś, na co często mam ochotę na co dzień.
Niskie wysycenie! Kawowość! Paloność! Piwo nie jest wybitnie degustacyjne. Ale w tym przypadku jest to dla mnie plus. Czasem od dobrego piwa wymagam po prostu ciekawego smaku i dużej sesyjności, kosztem degustacyjnych eksploracji. Wytrawność, nieco owocowości, nuty słodowe. Pomimo dodatku żyta nie jest zdumiewająco gęste. Jest za to dosyć treściwe i orzeźwiające. Przyjemny, kawowy aftertaste. Gasi pragnienie z każdym łykiem. Nieco przypieczonego chleba, niezbyt wysoka gorycz. Nie ma tutaj fajerwerków, ale jak dla mnie w tym piwie wszystko zagrało!
Piłem już naprawdę sporo różnych piw – były to czasem pozycje wybitne i światowej klasy. Czasem piwa nieco słabsze, ale za to idealnie pasujące do danych okoliczności. Jedno jest pewne! Żadnego piwa nie wypiłem, aż tyle co INTO THE VOID! I żadna inna kapela nie dała tak wiele inspiracji w dziejach muzyki metalowej i rockowej co Black Sabbath! Polecam sprawdzić zarówno jedno i drugie, bo naprawdę warto. Niby prosto, a jednak nietuzinkowo!
Czas zagłębić się w doskonałą muzykę i sięgnąć po jakąś dobrą kawę… 🙂
Chcecie więcej?
Po więcej muzyczno-piwnych inspiracji zapraszamy do poprzednich wpisów Łukasza: